Na początku listopada wybraliśmy się do Angli.
Jak dobrze, że zdecydowałyśmy się rozdrobnić Wielką Brytanię na kilka wypraw, bo ta przypadła nam na dzień z rodzaju tych słabszych. W związku z aktywnymi poprzednimi dniami, jakoś nie miałyśmy z Teresą dużej pary do organizacji (dopadła nas brytyjska flegma, hehe).
Mieliśmy iść do Lasu Sherwood by pobawić się w Robin Hooda, ale to co się działo na zewnątrz odwiodło nas od wyjścia na dwór. Pogoda była iście wyspiarska. Było mgliście i siąpił nieprzyjemny deszcz.
Tradycyjnie rozpoczęliśmy od wyznaczenia trasy:
Teresa pokazała dzieciom flagę przedstawiającą krzyż św. Jerzego, patrona Anglii:
Chłopcy ustalili, że dostaniemy się na miejsce drogą morską. Tym razem nie okrętem, nie mieliśmy pewności, czy by się zmieścił na Tamizie i pod mostem Tower Bridge.
Leon miał przygotowaną wspaniałą jednoosobową żaglówkę, której niestety nie uwieczniłam na zdjęciu.
Tolek wiosłował w swojej szalupie:
Dziewczynki długo konstruowały swoje łodzie i też w końcu dotarły do słynnego mostu w stolicy:
Gdy dopłynęliśmy do Londynu, niezrażeni złą opinią o miejscowej kuchni, udaliśmy się na pyszne fish and chips with mushy peas (frytki z rybą podane z puree z zielonego groszku):
Tea time.
Po obiedzie jedliśmy crumble (owoce pod kruszonką), popijając herbatką:
Pozwiedzaliśmy jeszcze Londyn z youtubem:
Na koniec przybliżyliśmy sobie jeszcze postać Misia Paddingtona i posłuchaliśmy Beatlesów.
Wyprawa tym razem może nie była przepełniona atrakcjami, ale bardzo miło wspólnie spędziliśmy ten pochmurny dzień.
proponuję zrobić też shepherd's pie pychota!
OdpowiedzUsuńok! dzięki za podpowiedź, poszukam przepisów:)
Usuń