niedziela, 29 listopada 2015

Adwent 2015

Ojej, ja już chyba nie umiem pisać...
Natchnęło mnie dziś podczas usypiania dzieci, żeby jednak spróbować.
Właśnie zaczyna się Adwent, oczekiwanie na Wielkie Narodziny.
Nasz tradycyjny kalendarz już wisi na ścianie w kuchni, ale ja jeszcze nie jestem przygotowana na wymyślanie zadań, mimo tego, że w tym roku dzieci już na początku listopada zaczęły odliczać dni do kalendarza adwentowego...wyczuły, że się zbliża ten czas, bo pamiętają, że nastaje niedługo po urodzinach Róży. Zaczęli już nawet szykować ozdoby świąteczne, deklarować chęć chodzenia na roraty, chociaż dotychczas się przed nimi wzbraniali. Przejęli moją przedświąteczną gorączkę.
Róża zapragnęła obchodzić swoje urodziny w wyjątkowy sposób... Przez długi czas marzyła o torcie z księżniczkami, ale niedługo przed "imprezką", uznała, że chciałaby jednak ciasto z Maryja, Jezuskiem, Józefem, Aniołem, św. Mikołajem, dziadkiem Lucjanem i wszystkimi dobrymi z Nieba. Nie powiem, trochę mnie to zwaliło z nóg. Z jednej strony, jej wrażliwość, jej wiara, jej świadectwo, z drugiej, ogromne wyzwanie...którego postanowiłam się podjąć, bo nie miałam sumienia jej od tego odwodzić...gdy robiłam lukier plastyczny, myślałam, że oszaleję. Bardzo długo męczyłam się z masą, żeby była jako tako formowalna i nabrała niezbędnych kolorów. W międzyczasie Róża zmieniła swoją koncepcję, gdy mi ją wyjawiała zaczęłam się najeżać ze strachu, co to takiego, co jeszcze...ale okazało się, że doszła do wniosku, że Pan Jezus się jeszcze nie narodził, więc na torcie ma być jedynie ciężarna Maryja na osiołku, zmierzająca do Betlejem w towarzystwie Józefa.
W ruch poszło wiele wykałaczek, żeby konstrukcja się utrzymała, ale najważniejsze, że Róża ostatecznie była zadowolona.



Przy okazji zobaczcie, jak bawiliśmy się następnego dnia z resztkami z masy cukrowej, Tolo swój przydział szybko spałaszował, Stefan skubał, dziubał, tworzył kamienie, miecz rycerza i wiele innych  przedmiotów i miał straszny ubaw, że może jeść swoje dzieła.
Spod rączek Róży wyszedł taki uroczy aniołek:


Dobra, wracam do kuchni, szykować coś na jutro. Mam ciężkie zadanie, bo dni Adwentu jest w tym roku 26, a nasz kalendarz mieści maksymalnie 24. Logistykę utrudnia też to, że postanowiłam nie robić w tym roku nowych kopert, tylko skorzystać z zeszłorocznych, które zaczynały odliczanie od 1.grudnia...

Dobrego Adwentu!

Ps
w zeszłym roku pisałam tak: link
wszystkie wpisy adwentowe: link

piątek, 27 lutego 2015

Urodziny Stefcia ze szczyptą Montessori


"Musi minąć jeden długi rok, zanim ziemia zrobi wokół słońca krąg, cały rok, długi rok, zanim ziemia wokół słońca zrobi krąg"

Urodziny to świetna okazja do tego, żeby uświadomić sobie, czym właściwie jest rok.
Metoda Montessori podsuwa ciekawy sposób na celebrację, tego wyjątkowego dla każdego dziecka dnia, a przy okazji prezentację ruchu ziemi wokół słońca.
Potrzebne jest słońce z dwunastoma promieniami symbolizującymi miesiące.
Już zleciłam mojemu Bratu przeróbkę na język polski słońca z tego linku, ale przyszło natchnienie i zrobiłam je inaczej. Wycięłam żółte kółko z filcu, a promienie zrobiłam z żabek do prania, podpisanych i pomalowanych na kolory pór roku, jakim dane miesiące odpowiadają. 
Słońce położyliśmy na naszym kole pór roku
W środku leżą dwie świeczki, bo tyle lat skończył Stefan. 
Na dywaniku położyłam też szorstką cyfrę 2, pierwsze śpioszki Stefka i zdjęcie.



Gdy wybiła godzina "0", 12:05, dokładny moment w którym minęły 2 lata od narodzin mojego najmłodszego synka, przystąpiliśmy do akcji. 


Jubilat, trzymając globus, obchodzi słońce tyle razy, ile kończy lat, a wszyscy powtarzają w tym czasie wierszyk z pierwszego akapitu.
U nas wyglądało to tak, że Róża, która chodzi na zajęcia w Fundacji Sto Pociech, na których w ten sposób obchodzi się urodziny dzieci i dobrze wie jak wszystko ma wyglądać, szła z ziemią w rękach (sama ruszyła w dobrą stronę, czyli odwrotnie do ruchu wskazówek zegara! nie musiałam jej nakierowywać, właśnie teraz zdałam sobie z tego sprawę), a za nią podążał Stefan. Ja po każdym okrążeniu zapalałam świeczkę (dlatego nie ma zdjęć z tej fazy:)


Potem było uroczyste i bardzo głośno zaintonowane przez Tola, "sto lat" i oczywiście dmuchanie świeczek:


Rodzeństwo z wielką chęcią służyło pomocą:


Potem sobie trochę porozmawialiśmy o tym, co zrobiliśmy.
Róża dopasowała zimowe zdjęcia z naszego koszyczka:


Stefanowi bardzo spodobało się kroczenie wokół słońca i powtarzał to sobie jeszcze kilka razy, przebrany przez Różę za króla:


Dostał też od niej w prezencie koronę:

uroczysta koronacja

Starsze rodzeństwo zadbało, żeby ich braciszek miał tort w dniu swoich urodzin.
Upiekliśmy biszkopt z malinami, miał być w formie dostojnej baby, ale ciasto nam przywarło, nie chciało odejść od brzegów i się pokruszyło, więc wyszedł nam taki, jak to Tolo określił, "wulkan z lukrową lawą":





Najważniejsze, że naszemu Stefkowi smakowało...
A wieczorem wrócił Tatuś z prezentem, od którego ciężko się było odkleić naszemu królowi i nie ze względu na lepkie rączki po trocie, bo było już dawno po kąpieli...



wtorek, 17 lutego 2015

Podróże palcem po mapie: Cóż, że ze Szwecji?




Zapusty, śledzik, podkoziołek, mięsopust. To różne polskie określenia na ostatni dzień karnawału, który w mojej głowie dzwoni pod nazwą ostatki.
Z mojego krótkiego googlowania wynika, że w wielu miejscach na świecie nazywa się go najczęściej tłustym wtorkiem. Jest tak i w Szwecji, którą na początku lutego "odwiedziliśmy" w naszej zabawie w podróże palcem po mapie.
Postanowiłam więc, że w tym roku będziemy świętować fettisdagen. Trochę ze względu na to, że pobrzmiewa nam wspomnienie Szwecji, ale przede wszystkim dlatego, że uwielbiam semle!
Są to tradycyjne bułeczki kardamonowe przełożone masą migdałową i bitą śmietaną.
Szwedzi objadają się nimi w przeddzień środy popielcowej, tak jak my pączkami, w tłusty czwartek.

Piekliśmy je kiedyś, przy okazji lektury "Latającego Detektywa" Ake Holmberga.
Już od jakiegoś czasu układałam w głowie plan, żeby zmieścić to cudo piekarnicze w grafiku, że przygotuje drożdżowe ciasto wieczorem, a rano będę wypiekać pyszne bułeczki...I mimo tego, że masa marcepanowa od dawna cierpliwie czekała w szafce na swój czas, to ja zapomniałam kupić drożdże. A ja zorientowałam się o tym dopiero, gdy po uśpieniu dzieci, zaczęłam się zabierać za rozczyn...
Ale nie poddałam się tak łatwo, moje łakomstwo na to nie pozwoliło...wykombinowałam wersję bez pieczenia.
Podaję przepis, jakby ktoś miał ochotę przetestować tę szybszą opcję, choć oryginalna też jest tego  warta.


Prawie semle

-6 słodkich drożdżowych bułeczek (tzw. sułtanki z rodzynkami, lub np. bułka piegusek z piekarni Lubaszki-okazało się, że jest z kawałkami czekolady, choć myśleliśmy, że są w niej rodzynki. Było to dla mnie nieco problematyczne, bo musiałam wydłubywać czekoladę z jednej bułki ze względu na uczulenie Tola. Poza tym faktem, jest pyszna i odpowiednia)
-paczka masy marcepanowej
-500ml śmietanki tortowej
-cukier puder (do oprószenia nim semli)

 Bułki przekroić na pół. Z każdej wydrążyć trochę miąższu. Okruchy z bułek zmiksować z marcepanem i 2-3 łyzkami śmietanki. Resztę śmietanki ubić (bez cukru). Dolną część bułki smarować marcepanową masą, po czym nałożyć śmietanę, przykryć daszkiem z bułki i posypać cukrem pudrem.



No! To po przydługim wstępie (jestem wielką entuzjastką szwedzkiej kuchni, a szczególnie wypieków, więc nie mogłam się powstrzymać od tej dygresji), mogę się zabrać za relację z podróży.
Spotkaliśmy się przed domem naszych miłych kompanów.
Jak zwykle zaczęliśmy od odnalezienia naszego celu i wyznaczenia doń trasy:



Zdecydowaliśmy się na okręt, który doprowdził nas już w niejedno miejsce na swym pokładzie:


Tegoroczna "sroga" zima chciała nam nieco pokrzyżować plany. Wydawało się już, że nie damy rady przepłynąć przez zamarznięte wody Bałtyku. Wtem przyszedł nam z pomocą dzielny Stefan, w swym osobistym lodołamaczu:



Gdy dotarliśmy na miejsce, jak zwykle zaczęliśmy myśleć o obiedzie...ponieważ podróż do Szwecji nie była długa, mieliśmy jeszcze siły wybrać się na małe wędkowanie.

chłopcy konstruują wędki
Szliśmy sobie w kierunku największego Szwedzkiego jeziora Wener.
Chłopcy bardzo szybko zamienili się w Wikingów. Ja wyobrażałam sobie, że jesteśmy Saamami (powszechnie zwanymi Lapończykami, lecz jest to pejoratywne określenie) i że idziemy na rozległe łąki wypasać nasze renifery.


Róża- Anioł

Gdy dotarliśmy na miejsce, wiking Leo postanowił nadziewać ryby na swoje dzidy:


Za wędkowanie wzięła się Róża:



Po owocnym połowie, zrobiliśmy się bardzo głodni, niektórzy już ledwo wytrzymywali. Tym razem z pomocą przyszła nam tradycja! Szwedzka tradycja, o uroczej nazwie Fika, do robienia sobie w ciągu dnia miłych przerw na kawę w towarzystwie jakiejś słodkiej przekąski. 
Bardzo popularne są kardamonowe bułeczki Kanelbullar. Przepis na nasze wzięłam mniej więcej stąd. Zmieniłam go zupełnie, bo zrobiłam je na mleku roślinnym i z jajkiem, a nadziałam masłem roztartym z kardamonem i cynamonem, ale polecam ten link, bo przepis okraszony jest opisem szwedzkiego nadmorskiego krajobrazu, dzielnych mieszkańcach szkierów i cudną anegdotką o Astrid Lindgren. Warto zajrzeć.


Nasza Fika była wspaniała. Zajadaliśmy się bułkami i żytnim pieczywem  z dżemem truskawkowym, popijając kawą zbożową:




Po takim doładowaniu energetycznym, spokojnie mogliśmy dalej wędrować. Dotarliśmy do domu...tzn. do wioski Bullerbyn...chyba to była Zagroda Środkowa, w której mieszka Lisa ze swoimi braćmi,  Lassem i Bossem...w każdym razie, podczas zabawy w Dzieci z Bullerbyn (chłopcy podkładali żaby piknikującym dziewczynkom), szykowałyśmy z Teresą szwedzki stół.
Pieczonego łososia, klopsiki, ziemniaki, śledzie, wędzoną makrelę i nie pamiętam już, co jeszcze. Wszystko takie pyszne, że znowu, jak podczas wycieczki do Meksyku, zapomniałam te dobrodziejstwa sfotografować.
Na podwieczorek jedliśmy ikeowskie ciasteczka, mandarynki oraz piliśmy sok jagodowy i z dzikiej roży.


Pod koniec wycieczki zainspirowani opisami szwedzkich zabaw dla dzieci na stronie Ambasady (zajrzyjcie, tam też jest wiele ciekawych informacji), przetestowaliśmy dwie z nich na własnej skórze.
"Szymon mówi": tę upodobały sobie szczególnie moje dzieci, bardzo ich bawiło wymyślanie i wydawanie rozporządzeń.
"Ogonek na świnkę": był szałem dla wszystkich,  a najwięcej frajdy miał Leo, który niestrudzenie próbował trafić do celu:


Po tak intensywnym dniu, dzieci szybko zasnęły.
Róża w objęciach ukochanej "Lotty", która, jakżeby inaczej, jest szwedzką książką!
W ogóle większość naszych ulubionych książek jest napisana przez autorów pochodzących z tego niezwykłego kraju, ale to chyba temat na oddzielny post:)
Szwecja jest moim największym marzeniem podróżniczym, bardzo mnie do niej ciągnie.
Mam nadzieję, że uda nam się ją kiedyś zobaczyć na żywo!


niedziela, 1 lutego 2015

Ulepimy dziś bałwana? albo zrobimy coś innego...

Ostatnio narzekałam na brak śniegu, a ten wreszcie wczoraj się pojawił! 
Może nie w jakichś spektakularnych ilościach, ale we wspaniałej konsystencji. Idealny do lepienia. My w końcu nie zrobiliśmy bałwana, ale na naszym placu zabaw było ich już kilka, więc mieliśmy co podziwiać. Stoczyliśmy natomiast śnieżną bitwę z prawdziwego zdarzenia w towarzystwie naszych przyjaciół.
Jak pisałam w poprzednim wpisie,  przedwczoraj, gdy śnieg był jedynie w sferze naszych marzeń, testowaliśmy nową masę plastyczną. 
Jeszcze łatwiejszą w wykonaniu niż poprzednia (o ta), która za to jest bardziej uniwersalna, bo można ją utwardzać w piekarniku i tworzyć z niej np. ozdoby choinkowe, jak my w minione Święta. 



Ta jest za to jeszcze przyjemniejsza w dotyku, nie trzeba jej gotować i potrzeba do niej tylko dwóch składników.
Według tego przepisu na jedną część odżywki przypadają dwie części części skrobi kukurydzianej. Ja zrobiłam na oko, wsypałam tyle skrobi, ile miałam, a Róża z wielką przyjemnością wciskała mi do miski odżywkę, gdy ja ugniatałam, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.


mury obronne

pieróg

Tolo ostatnio stawia wiele znaków zapytania

bałwany dla leniwych

wałkowanie, Róża do tej czynności zaadaptowała element stojaka na papier toaletowy (za moimi plecami, jak robiłam wpis o śnieżnych pieczątkach:)

brokat

więcej brokatu

piątek, 30 stycznia 2015

Im bardziej pada śnieg...

Śnieg w tym roku nie daje nam się sobą nacieszyć, albo jesteśmy chorzy i nie możemy wychodzić, jak na zdjęciach poniżej, albo roztapia się, jak tylko spadnie...
A my czekaliśmy na zimę z utęsknieniem, nucąc m.in. tę piosenkę już od listopada. Nawet Stefan zna ją już na pamięć ("floflek, floflek, lilul floflek").



Tak kilka dni temu pocieszaliśmy się brakiem dostępu do śniegu:

Pieczątki, to płatki śniegu wycięte dziurkaczem w piance eva i przyklejone super glue do korków po winie. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie posklejała sobie palców podczas ich tworzenia:) 






A w tej chwili lepią sobie w naszym "sztucznym śniegu". Testujemy nową masę plastyczną własnej roboty. Postaram się później dopisać przepis.

sobota, 24 stycznia 2015

Podróże palcem po mapie: American dream

W USA "byliśmy, ho, ho, ze dwa miesiące temu...
Wreszcie udało mi się uporać ze zdjęciami, z którymi miałam kilka technicznych problemów, więc zabieram się do opisu tej wyprawy! 
Czekałam na nią bardzo niecierpliwie. Choć nie ukrywam, że trochę się stresowałam. Zaplanowałyśmy z Teresą, żeby zrobić ją w trakcie pobytu u nas dwóch Przyjaciół mojego Męża, którzy przyjechali do nas ze Stanów w połowie listopada. Mark i Scott również przygotowali się do naszej zabawy i ich towarzystwo (także mojego Męża) było bardzo miłym i wyjątkowym urozmaiceniem.


Z Teresą, Marynią i Leonem umówiliśmy się na parkingu przed naszym osiedlem. 
Bardzo nas ucieszył i wprawił w klimat ten samochód przy którym na nich czekaliśmy:



Gdy przyjechali, postanowiliśmy przenieść się w czasie i przestrzeni. Potrzebny nam był do tego specjalny wehikuł, który w głównej mierze skonstruowała Róża:






Maszyna zadziałała i bez szwanku przenieśliśmy się do Pitssburgha w 1803, aby dołączyć do pewnej ważnej ekspedycji. Przewodniczyli jej panowie Clark i Lewis. Mieli za zadanie odkryć "dziki zachód" w momencie, gdy Stany Zjednoczone, które dotychczas kończyły się na rzece Missisipi, poszerzyły swe tereny o Louisianę, kupioną od Francji.


źródło ilustracji: Wikipedia

Przemierzyliśmy wszerz prawie cały kontynent Ameryki Północnej w towarzystwie tych niezwykłych eksploratorów, gdy na terenie, gdzie obecnie znajduje się stan Idaho, napotkaliśmy trzech Indian! 

źródło ilustracji: Wikipedia

Okazali się być bardzo sympatycznymi tubylcami, więc odłączywszy się od eskapady, zostaliśmy u nich.


Czas przyspieszył i znowu byliśmy we współczesności, mieliśmy okazję brać udział w kilku sportowych wydarzeniach, bardzo znaczących dla amerykańskiej kultury.
Zaczęliśmy od meczu baseballa, co prawda posłużyliśmy się wyjątkowym nowoczesnym piaseczyńskim osprzętem. Wydawać by się mogło, że nie mającym nic wspólnego z tą grą.. ale bardzo dobrze nam służył i zabawa była przednia dla wszystkich zawodników, niezależnie od wieku!



Następnie wybraliśmy się na rodeo. 
Kowboj Leon sprawnie złapał na lasso dzikiego mustanga:



Następnie unieruchomił go pętając mu nogi.


Kowboj Tolek z początku się nieco pomylił:


Ale gdy udało mi się wyplątać z opresji, jaką mi zafundował mój kochany żartowniś, pojawił się na horyzoncie kolejny koń, którego Tolo zwinnie schwytał:


Kolejnym wyzwaniem było ujeżdżanie byka:


Kowboj Leon zadziwił nas wszystkich, bo naprawdę długo się utrzymał na rozwścieczonym byku:




A sprytniś Tolo:


Nie dał mu się zrzucić wcale, zsunął się z niego sam!

Stefan był zagorzałym i zadowolonym z widowiska kibicem:



Mark przygotował dla nas prezentację o stanie w którym mieszkają, wspomnianym już wcześniej Idaho. Opowiedział o wyprawie Clarka i Lewisa:


Wspomniał też o rdzennych mieszkańcach tych terenów, o ich stylu życia i legendach:


Jedną z ciekawostek było też to, że wynalazca telewizji spędził dzieciństwo w Idaho:


Na obiad zjedliśmy oczywiście hamburgery:




Na deser piliśmy Dr Peppera (akurat był na promocji w Almie, hehe)


iii to ciekawe w smaku danie:

słodkie ziemniaki (pokrojone w plasterki i przesypane dużą ilością cukru trzcinowego) pieczone pod pierzynką z pianek marshmallow. W Stanach podobno danie to nie jest deserem, tylko dodatkiem do indyka na Święto Dziękczynienia!

Z pełnymi brzuchami dzieci wybrały się do kina, dały mi zarobić trochę $$$: 




Potem pomnożyłam jeszcze swój utarg w kasynie:


Z tego, co pamiętam, to całkiem nieźle szło nam, Tołłoczkom, więc może kiedyś w Las Vegas....


Gdy pożegnaliśmy gości, dzieci wcale nie chciały wracać do Polski.
Przyłączyły się do jednego z indiańskich plemion
Na twarzy Róży można dostrzec barwy indiańskie


Tolo i Róża przygotowali sobie nawet legowiska w wigwamie. Chcieli w nim spędzić noc...ale poniosła ich trochę wyobraźnia i sami siebie wystraszyli zabawą w mieszkanie na dzikim zachodzie, wśród niebezpiecznych zwierząt. Mimo zachęty i tego, że w tych dniach, kiedy gościliśmy Marka i Scotta, mieszkaliśmy z dziećmi w ich pokoju, woleli jednak spać we własnych łóżkach.


Na kolację zjedliśmy pancakesy z syropem klonowym:




a niektórzy również z musztardą, w której bardzo zasmakowali podczas obiadu:


Na dobranockę wysłuchaliśmy hymnu Stanów Zjednoczonych:


ten orzeł z wytatuowaną flagą wokół oka bardzo mnie inspiruje swoim patriotyzmem!
I jeszcze coś ze Zwariowanych Melodii, które Mark i Scott oglądali w dzieciństwie:


Ja również wspominam te bajki z rozrzewnieniem, bo oglądaliśmy je z rodzeństwem lata temu, podczas wizyt u Babci, na odkodowanym Canal+. Dlatego wybrałam moją ulubioną kreskówkę o Strusiu Pędziwiatrze


Tak zakończyliśmy naszą niezwykłą amerykańską wyprawę...
a po kilku dniach znaleźliśmy coś miłego w skrzynce.
List od mojej przyjaciółki Zosi, który nam przysłała ze swojej podróży do Kanady i USA.
Na kartce, którą znaleźliśmy w środku, była przedstawiona część wodospadu Niagara, kaskada Horsesshoe falls, czyli wodospad Podkowa.
Przy tej okazji dowiedziałam się, dzięki Wikipedii, że ten najsłynniejszy wodospad składa się z trzech części. Wybraliśmy się na zwiedzanie tego zapierającego dech w piersiach miejsca z youtubem:


Zerknęliśmy też na blog Zosi (piękne zdjęcia, zajrzyjcie), żeby zobaczyć, jak to było, kiedy Ona tam była (te same żółte kurtki, pewnie taki strój obowiązkowy):


A tu jeszcze podkowiasty wodospad z lotu ptaka:


A, i jeszcze chciałabym wspomnieć o tym, że moja siostra Joasia podczas wakacji pracowała, a potem trochę podróżowała po USA. Skrupulatnie relacjonowała nam, co ciekawego widziała i doświadczała, więc już wtedy mieliśmy wspaniałą okazję zobaczyć to i owo. Przywiozła nam dużo pamiątek, w tym chyba najważniejszy atrybut naszej wyprawy, flagę amerykańską.
Dzieci bardzo tęskniły za swoją kochaną Jasią, czasami udawało nam się złapać na skypie.
Poniżej zdjęcie z jednej takiej konferencji w której uczestniczyła też nasza Babcia/Prababcia Lilka