Tydzień naszych małych wakacji minął nam bardzo szybko.
Mieszkaliśmy w drewnianym domku w pobliżu lasu. Przez kilka dni byłam z dziećmi i moimi Rodzicami. Potem Rodziców "wymieniła" moja siostra, która przejęła ważną funkcję strażniczki ognia. Korzystałyśmy tam z pieca z fajerkami, na którym przygotowywałyśmy większość posiłków. Tak więc umiejętność rozpalania ognia była kluczowa, a muszę z przykrością przyznać, że nie mam do tego smykałki. Podtrzymywanie ognia i gotowanie to jeszcze, ale rozpalenie...z moja ciekawską Trójką, a w szczególności Stefanitem rozkręcającym się w chodzeniu, było dla mnie niewykonalne. Nie wiem, jak dawniej kobiety sobie radziły... W każdym razie moja siostra ma to coś i cierpliwie wzniecała ogień, który nas przyjemnie dogrzewał w chłodnej końcówce czerwca. Ja rekompensowałam jej nieco ten trud (w każdym razie taką mam nadzieję) stojąc na zmywaku.
Lekturą wyjazdu były Muminki. Pamiątki od Dziadka podkręcały nam klimat i urozmaicały zabawy.
To co robiliśmy postaram się jeszcze opisać w najbliższych postach.
Teraz tylko wspomnę naszą antyprzygodę wyjazdu, którą była podróż do szpitala z podejrzeniem złamanej rączki Stefana (wyglądała jak nadmuchana gumowa rękawiczka). Na szczęście okazało się, że to reakcja alergiczna na ugryzienie jakiegoś niezidentyfikowanego robala. Fenistil i wapno natychmiast pomogły. Wszystko dobrze się skończyło, ale było trochę nerwów.
niedziela, 13 lipca 2014
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz