wtorek, 2 września 2014

Strachatki, czyli strachy matki

W zeszłym tygodniu byliśmy przez kilka dni na Mazurach razem z moimi Teściami i kuzynką dzieci, Julką.
Na początku trochę padało i wiało chłodem...
Po przygnębiającej konstatacji, że lato znów za szybko minęło, zaczęłam się już godzić z tym, że idzie jesień...może ona nie będzie taka zła?

Okazję do takich przemyśleń miałam pewnego deszczowego dnia, kiedy Róża, Julka i Tolo wybrali się razem z Dziadkiem Krzysiem i Tatą na wyprawę łódką po jeziorze. Stefan akurat miał drzemkę, więc miałam możliwość, żeby sobie poczytać siedząc na uroczej ławeczce.


Uwielbiam takie chwile samotności, kiedy zupełnie nić nie muszę, nic nie wisi mi nad głową. Żadne pranie, sprzątanie, gotowanie. Zbyt często mnie to nie spotyka, dlatego bardzo doceniam te momenty i postanowiłam je uwiecznić. Ostatnio nie miałam zbyt dużej ciągoty do robienia zdjęć aparatem, więc ucieszyłam się, że wreszcie przyszło jakieś natchnienie.

Drzewa i trzciny szumiały tak wyjątkowo-sierpniowo. Nawet filmik o tym nagrałam.


Potem wreszcie wzięłam się za czytanie ("Wyznaję" Jaume Cabre, wciągająca lektura).
To właściwie mógłby być koniec opisu miło spędzonego wczesnego popołudnia, gdybym nie była matką...Mniej więcej po godzinie wolna głowa się zmęczyła i zaczęły się w niej kłębić czarne myśli: "czemu ich jeszcze nie ma?!". Ich, czyli ekipy z łódki.
Stefanito ciągle spał, więc zostawiłam go pod opieką Babci Danusi i ruszyłam wzdłuż brzegu, żeby wyjrzeć z zatoczki, w której mieszkaliśmy, czy już nadpływają.
Szłam sobie i szłam, a przed każdymi szuwarami miałam fatamorganę, że oni tam są, ale ich nie było.
Na wodzie też ani jednej łódki!


Bałam się, ale starałam się powstrzymywać od złych myśli. Gdyby jednak nie ta wyprawa, nie zobaczyłabym najpiękniejszych widoków tego lata.
Trochę głupio mi było robić zdjęcia w chwili, gdy im mgło się coś dziać. Z drugiej strony, przecież dzieci były na łódce w kapokach. Na dodatek pod opieką dwóch silnych i niegłupich mężczyzn przy wiosłach.
W każdym razie patrzcie, co widziały moje oczy. Co prawda nie miałam sumienia, żeby zatrzymywać się przy tych widokach na dłużej, więc pstrykałam zdjęcia i pędziłam dalej.







Nie wiem, jak określić dystans, który przebyłam, bo nawet nie patrzyłam na zegarek. Wydaje mi się, że to był dosyć spory kawałek. Gdy wróciłam, Stefan już nie spał. Zamieniłyśmy się rolami z Babcią Danusią. Ona poszła wypatrywać śródlądowych podróżników, a ja zostałam na miejscu obserwując toń jeziora w towarzystwie najmłodszego synka.


A gdy Babcia wróciła z dobrą nowiną, że nadpływają, ruszyliśmy im na przeciw



Stefanowi również przypadła do gustu ta piękna łąka z wypasającymi się na niej "ko ko", aż się z wrażenia za głowę łapał.








W końcu się ich doczekaliśmy. Wrócili ze swoimi przygodami do opowiedzenia, zdziwieni, że my takie przestraszone, że wypominamy nie zabranie komórek, że twierdzimy, że ta wyprawa za daleka, że zamiast się cieszyć z chwil spokoju, dałyśmy się stresom.


4 komentarze: